Dziesięć krótkich na Boże Narodzenie

Lubię powieści, ale bardziej jeszcze lubię opowiadania. Zwłaszcza ostatnio, gdy nasi bestsellerowi pisarze coraz częściej odkrywają w sobie Dostojewskiego albo innego Manna i pakują do swych książek setki stron przemyśleń o naturze ludzkiej, dając nam dzieła pod tysiąc stron każde.

W tych raczej ponurych okolicznościach czytelniczych wracam zatem z przyjemnością do krótszych form i z okazji Świąt sporządziłem listę dziesięciu moich ulubionych opowiadań. Proszę potraktować to jako gwiazdkowy prezent; prezentem dla mnie byłoby, gdyby ktoś z Was przeczytał (przeczytał na nowo) którąś z pozycji lub w komentarzu zaproponował własny zbiór.

Kolejność jest przypadkowa.

Jorge Luis Borges, „Nieśmiertelny”. Borgesa kocham całego, a najbardziej „Alefa” i „Fikcje”. Z tego pierwszego tomu wybrałem „Nieśmiertelnego”, wspaniały tekst o tym, jak dobrze, że jesteśmy śmiertelni i że gdyby było inaczej, nie bylibyśmy ludźmi.

Julio Cortazar, „W nocy twarzą ku niebu”. Z Cortazarem miałem olbrzymi kłopot, bo napisał wiele zarąbistych opowiadań, ale postawiłem na to, na dziewięciu stronach splatające los Azteka i paryżanina z niespodzianką w finale. Majstersztyk. Dwie inne rewelacje Cortazara to „Południowa autostrada” (najlepsze chyba w historii opowiadanie o korku) i „Proszę nikogo nie winić” (przestroga przed zbyt nonszalanckim zdejmowaniem swetra).

Stephen King, „Quitters, Inc”. King znany jest zaszufladkowany jako król horrorów, literatury niby podrzędnej, ale to naprawdę świetny pisarz, choć napisał wiele bardzo słabych książek (i kilka znakomitych, ale za długich, by się załapały do tego zestawienia). „Quitters” to opowiadanie o firmie pomagającej rzucić palenie. Nie jest to rzecz wielka, ale zgrabna, przyjemna i dowcipna. Czego więcej chcieć od lektury?

Wieniedikt Jerofiejew, „Moskwa – Pietuszki”. Ponad sto stron, ale czym jest dziś sto stron jak nie opowiadaniem? Miłość, alkohol, miłość do alkoholu – nikt tak pięknie o tym nie pisał i pewnie nie napisze. Można czytać wiele razy i za każdym razem znaleźć coś innego (to zresztą moja prywatna definicja arcydzieła).

Jean Van Hamme, Grzegorz Rosiński, „Alinoe”. Z wczesnej młodości pamiętam oczekiwanie na każdego nowego Thorgala. Dziś z przyzwyczajenia kupuję nowe albumy, ale to już nie to. „Alinoe” to jednak jeden ze „starych” Thorgali, arcydzieło komiksu na 48 planszach. Jest wciągająca historia, jest napięcie, jest tajemnica, są kadry zapadające w pamięć. Wielka rzecz. Zresztą kilka następnych tomów – od „Łuczników” po „Między ziemią a światłem” trzyma ten poziom.

Leszek Kołakowski, „Legenda o cesarzu Kennedym”. Poznałem kiedyś Kołakowskiego i chyba nikt mnie tak nie onieśmielał. Wyglądał na mędrca i był nim, ale poza tym bardzo dowcipnie pisał. „Legenda” to mądra i śmieszna opowieść o tym, jak krucha jest nasza wiedza.

Ota Pavel, „W służbie Szwecji”. „Śmierć pięknych saren” to jedna z najpiękniejszych książek, jakie czytałem, a ten z niej kawałek jest chyba najlepszy. Tylko Czesi potrafią tak pisać – lekko o sprawach najważniejszych. Gdybym się teraz zajmował powieściami, pewnie dałbym Hrabala, ale w krótkiej formach królem jest dla mnie Pavel.

Janusz Głowacki, „Przed burzą”. Uwielbiam to opowiadanie za dialog: „ – Która godzina? – spytał starszy. – Też bym się napił – ucieszył się młodszy” oraz fantastycznie oddany – na raptem kilku stronach – obraz beznadziei PRL. Głowackiego lubię zresztą tak bardzo, że mógłbym nim zapełnić całą tę notkę.

Bruno Schulz, „Ulica Krokodyli”. Klasyk, do którego wreszcie dorosłem, bo w liceum strasznie mi się „Sklepy” nie podobały.

Alessandro Baricco, „Jedwab”. O miłości, nuda. Ale jak opowiedziane!

PS. I już? 10? To niesprawiedliwe, ale taki sobie limit wyznaczyłem i się go z żalem trzymam, do postscriptum spychając Marka Nowakowskiego („Zdarzenie w miasteczku”), Pawła Sołtysa („Profesor Kruk”), George’a Orwella („Folwark Zwierzęcy”), Italo Calvino („Baron drzewołaz”), Mrożka, Lema, Dicka i wielu innych.

PPS. Wyleciał mi z pamięci autor (a może dwóch autorów) opowiadań, które bardzo lubiłem w wieku dziecięcym. Może ktoś z oczytanych czytelników mnie poratuje? Pierwsze było o chłopcu, który myślał, że umiera, bo w szkole się uczył, że gorączka powyżej 42 stopni zabija, a on miał koło setki (ewidentnie nie znał skali Fahrenheita), drugie – o chłopcu, który nie mógł się pozbyć gumy do żucia. Pomóżcie proszę.